Wpisany przez Andrzej Kozicki   

Nie ma to jak wycieczka z przygodami

Grypa i nieco bardziej zimowa aura (o ile w ogóle można nazwać to zimą, jeżeli w takiej Kanadzie jest teraz np. 30 stopni mrozu) nieco przerzedziła szeregi zdobywców Korony Gór Świętokrzyskich. Ale i tak na szóstą już świętokrzyską wyprawę, pojechał nas prawie pełny autobus. Ci, którzy tej niedzieli (1 lutego) wybrali ciepłe domowe pielesze, gapienie się w telewizor mają, czego żałować. To była najlepsza, najbardziej emocjonująca z dotychczasowych wycieczek. I to, z jaką adrenaliną. Był autobus udający samobieżne sanki, wataha dzików, wiadomość, że podczas poprzedniej wędrówki Pasmem Orłowińskim staliśmy się odkrywcami:
- Przechodząc grzbietem Kiełki – Zamczysko mijaliśmy charakterystyczne kamienne kopce. Zaintrygowało mnie one. W parę dni później wróciłem w to miejsce z archeologiem. A ten oznajmił, że są to kurhany. Rzecz do tej pory niespotykana w Górach Świętokrzyskich – zakomunikował na dzień dobry Marek Juszczyk, cicerone tej naszej wędrówki.

Zaplanowana na 1 lutego trasa:
Pasmo Ociesęckie: Góra Jaźwina (361 m), Góra Igrzyczna (338 m), Pasmo Cisowskie: Widełki – Włochy (427) – Góra Stołowa (423 m)  - Góra Września (370 m) – Daleszyce.

Koło Łagowa autobus wjechał w leśny dukt udający drogę do Widełki. Kto mógł się spodziewać, że pod warstwą śniegu czyha pułapka – kamienista, wyślizgana jak tor bobslejowy nawierzchnia. Pomalutku, ale jakoś jechaliśmy. Do pierwszego ledwo, zauważalnego wzniesienia. Tu autobus zaczął harcować po drodze, ześlizgiwać do tyłu. Kierowca poprosił, abyśmy przepchali go przez „górkę”. Zaparło się paru chłopa z tyłu i dalej pchać autobus. A ten zaczął zjeżdżać w dół. Pchacze odskoczyli na boki dosłownie w ostatnim momencie. Na nic się zdały wysiłki kierowcy – naciskanie hamulca, gazu, kontrowanie kołami. Autobus tyłem, siłą bezwładności ześlizgiwał się w dół drogi.  Wydawało się, że już runie do rowu. Jednak jakimś cudem, dzięki muldzie zatrzymał się dosłownie na skraju rowu. Jazda do przodu była wykluczona. Gdyby kierowca postanowił kontynuować swój ślizg tyłem pewnie w końcu wylądowałby w rowie. Nie mając chęci, aż na tym leśnym odludziu pojawi się przypadkowa pomoc, sami wzięliśmy się do roboty. Pozbieraliśmy gałęzie i usłaliśmy nimi drogę, na długości przynajmniej 200 metrów. Po nich autobus mógł ostrożnie cofnąć się do miejsca, gdzie możliwe było zawrócenie, aby mógł pojechać normalnie tj., kierownicą do przodu. W tym momencie nadjechał VW tzw. second-hand. Z bagażnika wystawał rower – zapewne kierowca woził go na wypadek gdyby autko się popsuło. Kierowca zamiast być wdzięczny, że dzięki nam mógł przejechać bez obawy poślizgu, zaczął wrzeszczeć, że gałęzie uszkodziły mu podwozie „natychmiast sprzątnąć mi te gałęzie, bo jak nie to wzywam policję”. I bez jego wrzasku mieliśmy uprzątnąć drogę. Zastanawialiśmy się nawet czy nie wykorzystać gałęzi i nie zacząć wycieczki od ogniska. Postanowiliśmy jednak, że wpierw wyruszymy na trasę. Do Widełki dojechaliśmy okrężną trasą. Parę kilometrów marszu asfaltem i wreszcie wkraczamy do zaśnieżonego lasu. To było bajeczne kilkanaście kilometrów – ośnieżone jak na bożonarodzeniowej kartce jodełki, cisza, że prawie słychać było spadające płatki śniegu. Dla podniesienia ciśnienia dwa, trzy, ostrzejsze podejścia stromymi stokami i wreszcie chwila relaksu przy ognisku, delektowanie się dźwiganymi w plecakach wiktuałami. Obok naszego biwaku stoi stary, przygarbiony w zamyśleniu drewniany krzyż. Za nim zaśnieżona wiejska  droga jak z Chełmońskiego. Aż się nie chce stąd ruszać. Jeszcze tylko godzinę marszu i koniec wyprawy, przygody. Ale widocznie tego dnia Pani Przygoda, była dla nas wyjątkowo szczodra. Z tyłu, daleko za grupą nieśpiesznie maszerowało sobie pięć osób (przecież autobus bez nas nie odjedzie!). Nagle trzask łamanych gałęzi, hurgot i dosłownie parę metrów od nas ścieżkę przebiega wataha dzików. Na końcu kroczy odyniec. Popatrzył spode łaba na turystów, sapnął „pphu, pphu” i pogonił za resztą watahy. Reszta grupy dłuższy czas nie widząc piątki maruderów zaniepokojona dzwoni „gdzie jesteście, co się z wami dzieje”. „Nic takiego, właśnie mieliśmy bliskie spotkanie z dzikami, może na nas zaszarżują” – pada odpowiedź W parę minut później z krzaków wypada facet z dubeltówką. Ale nie na nas się zasadził (choć podczas jednej w beskidzkich eskapad zdarzyło się, że wycieczka wyszła wprost na linię strzałów polujących myśliwych, na śniegu były widoczne świeże ślady krwi), tylko dziki.

Do autobusu dotarliśmy prawie o zmroku. Ale przecież nie możemy odjechać zrezygnowawszy z wejścia na górę, zaliczaną do Korony Gór Świętokrzyskich. Prawie w ciemnościach pędzimy jakąś miedzą, drożyną, chabaziami, potykamy się na zlodowaciałych grudach ziemi. Ale górkę „zdobywamy”. Jaka cudna stąd panorama…byłaby gdyby nie to, że już zapadł zmrok. Od czego jednak wyobraźnia? Usatysfakcjonowani, uszczęśliwieni, syci wrażeń, wracamy do autobusu, zamyślając o następnym rajdzie.

Andrzej Kozicki