BARDZO MOKRA WYPRAWA NA ĆWILIN 26-27.09.2015
Wpisany przez Andrzej Kozicki   

BARDZO MOKRA WYPRAWA NA ĆWILIN
CZYLI MARYCHA W PLECAKU

BESKID WYSPOWY
26 -27.09.2015r.


26.09.2015r: Mszana Dolna – Wsołowa – Czarny Dział /673m/ - Ćwilin /1071m/ - Przełęcz Gruszowiec /660m/- Ośrodek Rekolekcyjny ”Śnieżnica

27.09.2015: Bochnia: Kopalnia Soli, Muzeum Motyli


Po Koronie Gór Świętokrzyskich, spenetrowaniu ostępów Gór Sanocko-Turczańskich, „Kompas’ stawia przed sobą następne wyzwanie - Odznakę „Beskid Wyspowy”. Już pierwsza „Wyspowa” wyprawa, wróży, że nie będą to takie sobie niedzielne spacerki. Z nieba, lały się takie strugi deszczu, że bez wątpienia znajdzie się ona wśród takich najmokrzejszych eskapad „Kompasu” jak Lackowa - Wysowa, Nocny Rajd Emeryka Piekoszów – Chęciny. Może je nawet pod tym względem przebije. Dawno już bowiem tak nie zmokliśmy.

            Wyspowy, to jeden z najurokliwszych zakątków Beskidów, ale niestety nie w pełni doceniany przez turystów. Stąd pomysł Odznaki „Beskidzkie Wyspy”(jej graficznym symbolem jest żbik), mającej zachęcać do wędrówek po Wyspowym. Aby ubiegać się o Odznakę trzeba zaliczyć 56 Wyspowych szczytów. Wymaga to przemaszerowania około 320 kilometrów. Szlak tak został wytyczony, że tworzy zamknięty krąg. Dzięki temu, można go przejść w jednym ciągu. Turyście, który dokona tego w 16 dni przysługuje Odznaka Diamentowa.

Kompasu zdecydował się na wariant nie wyczynowy, tj srebrną „Wyspę”, czyli bez czasowego limitu. Jednak wcale nie znaczy to, że będzie łatwo. Przekonała nas o tym już pierwsza wyprawa, na Ćwilin i Śnieżnicę. A stało się tak za sprawą deszczu. Nie da się tego inaczej wytłumaczyć, jak zezowatym uśmiechem losu, że w wyjątkowo suchym roku, akurat, kiedy wyjeżdżamy w Beskid rozpętuje się deszczowe pandemonium, a potem znowu jest słonecznie i bezdeszczowo.

Pogodowe prognozy były fatalne, mocno padało, kiedy w Stalowej Woli wsiadaliśmy do autokaru. Pocieszaliśmy się jednak „przetrze się, przetrze”. 

Jednak się nie przetarło. Wręcz przeciwnie. Im bliżej celu, tym ulewa się nasilała. Za Limanową natknęliśmy się na jadącego rowerem turystę. Czyli jest więcej takich, co to im deszcz nie straszny. Mizerne pocieszenie, ale dobre i takie wobec perspektywy opuszczenia przytulnego autokaru i wyjścia na tonący w deszczu szlak.

W Mszanie, skąd wystartowaliśmy na Ćwilin rozpadało się już na całego. A my do pokonania mieliśmy ponad 400 metrów różnicy poziomów. Przy normalnej pogodzie, byłby to relaksowy spacerek, podczas którego co najwyżej można się, co nieco spocić. Ale w ulewnym deszczu, przejmującym zimnie, wejście na szczyt było wymagającą sporego samozaparcia mordęgą. Narzekania, że mokro w butach, że leje się za kołnierz, ustały w okolicach Czarnego Działu.  Tam tak już byliśmy przemoknięci, że kolejne litry wody przestały na nas robić wrażenie. Podobnie jak to, że szlak zamiast prowadzić wolną od mokrych chaszczy, łąkową drożyną, kazał nam kluczyć po ociekającym deszczem lesie. Mniej więcej po pół godzinie, szlak wywiódł nas z leśnego gąszczu i z powrotem wyprowadził nas na… ową łąkową drogę.

Teraz czekał nas najtrudniejszy, stromy odcinek podejścia na Ćwilin. Z nieba lal się deszcz, szlakiem-ścieżką rwał coraz większy potok. W takich okolicznościach, niejako bezwiednie przypominają się różne deszczowe piosenki: „Ciągle pada…”,  „Leje dysc, duje wiater…”, „Deszcz jesienny deszcz, smutne pieśni gra, przemoczone pod plecakiem…’. Przemoczone mieliśmy nie tylko pod plecakiem, ale w plecaku… i w ogóle wszystko.

Kiedy znaleźliśmy się na odkrytej grani pod szczytem Ćwilinem, zaczął nas smagać zimny, porywisty wiatr, pomieszany ze zmrożonym deszczem, czy też raczej śniegiem. Z mgły i deszczu wyłaniały się demoniczne kikuty pogruchotanych drzew. Na dodatek, kiedy próbowaliśmy dodzwonić się do schroniska, aby przygotowali nam coś gorącego, okazało się, że żadna z sieci komórkowych nie ma zasięgu.

Z Michurowej Polany na szczycie Ćwilinu, przy dobrej pogodzie roztacza się malownicza panorama na Tatry, Babią Górę, Gorce,  słowackie Małą Fatrę i Wielki Chocz. My jednak mogliśmy to sobie jedynie wyobrazić, gdyż wszystko przesłaniały zbite sine chmury, nieprzenikniona ściana deszczu. Nagle jedna z koleżanek, w poczuciu desperacji, czy też z sarkazmu zaczyna nucić:  „Tyle słońca w całym mieście, nie widziałeś jeszcze, popatrz…”. Ale nawet to nie odczarowało pogody na lepsze.

Planowaliśmy, że na Ćwilinie, wytchniemy po trudach wspinaczki, posilimy się.  Ale poniewierani zimnym, przenikliwym wiatrem, postanawiamy, czym prędzej ewakuować się do Przełęczy Gruszowiec. I tu pojawia się problem, czy nawet wręcz pułapka. Do przełęczy prowadzi niebieski szlak. I faktycznie, od wiaty na Ćwilinie, odchodzi niebieskie oznakowanie. Tyle, że kto, nie przyjrzawszy się dokładnie mapie, bezkrytycznie zawierzy temu wskazaniu, miast na Gruszowieckiej przełęczy, znajdzie się w Jurkowie, czyli sporo kilometrów od celu.

Zaczęło się, więc bieganie po zaroślach w poszukiwaniu niebieskiej odnogi do Gruszowca. Dopiero, kiedy cofnęliśmy się kilkaset metrów spod szczytu wypatrzyliśmy mocno zakamuflowany „niebieski” do Gruszowca.               

                Jeżeli ktoś miał nadzieję, że teraz to już „z górki”, srogo się rozczarował. To było długie, wydające się nie mieć końca, wymagające sporej sprawności fizycznej, zejście. Ścieżka do Gruszowca wiedzie, bowiem karkołomną stromizną północnego stoku Ćwilinu. W 1927 roku w wyniku ulewnych deszczy, oberwała się ta część góry, tworząc prawie że przepastne urwisko. Efektem tej geologicznej katastrofy było zaistnienie paru jaskiń o malowniczych i tajemniczych nazwach: Jaskinia Spadających Kamieni, Jaskinia Rusałki, Schronisko Pajęcze, Schronisko Dwóch Ślimaków, Schronisko w Wielkich Chaszczach. Nam jednak nie w głowie były jaskinie. Całą swoją uwagę musieliśmy skupić na pułapkach karkołomnej ścieżki, stosownej raczej dla kozic, niż do cna utrudzonych turystów.  Drogę zagradzały nam połamane drzewa, spod nóg osuwały się podmywane przez rwący potok kamienie, a reszty dopełniało zdradliwie śliskie błocko.

W końcu, po sześciu godzinach, do cna przemoczeni, kompletnie wyczerpani, dotarliśmy do przełęczy. Chwila wytchnienia, ogrzania się, w „Barze Pod Cyckiem”.  Potem już „tylko” godzina, mozolnej wspinaczki na Śnieżnicę i wreszcie po ponad siedmiu godzinach marszu, schronisko!

- Już nigdy, żadnego rajdu w deszcz – zapowiedziała dramatycznym głosem Irena Jabczyk, spirytus movens całego tego mokrego przedsięwzięcia. Ale zaraz jej się humor, co nieco poprawił, bo na przemoczonych i skostniałych z zimna turystów, czekała najwspanialsza rzecz – pysznie gorąca ogórkowa i herbata. I co najważniejsze, można było przebrać się w coś suchego. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś bojąc się, aby mu nie cuchnęło z przepoconych butów, zabrał stosowany odświeżacz zapachów, ale już o zapasowych skarpetach i spodniach nie pomyślał.

Wydawałoby się, że po tym, co przyszło nam przeżyć na szlaku, niczym kłody, padniemy na łóżka. Nic z tych rzeczy. Po kolacji, na wieczornicy- pośpiewance (obowiązkowy punkt każdej naszej wyprawy), wszyscy byli już pełni wigoru, rozemocjonowani, wręcz rozradowani takim, a nie innym przebiegiem wycieczki. Wiadomo, że dobre towarzystwo, turystyczne pieśni, wspomagane domowej roboty spirytualiami mogą zdziałać cuda. Ale też najwidoczniej zadziałał pewien tajemniczy czynnik.  Niedawno niemieccy biochemicy odkryli przyczyny, wydawałoby się nieracjonalnej euforii i braku oznak zmęczenia, po skrajnym wysiłku w ekstremalnych warunkach. Odpowiedzialnymi za to mają być endokannabinoidy, mikrocząsteczki uaktywniające się przy bardzo dużym wysiłku czy stresie i w takim stanie wraz krwią przenikające do receptorów mózgu. Owa substancja stanowi również składnik marihuany.

Rankiem deszcz wreszcie odpuścił. Co prawda temperatura była bliska zeru, ale niebo najwyraźniej zaczynało się przecierać. Uznaliśmy jednak, że odpuszczamy zaplanowaną na niedzielę trasę – nie ma, bowiem sensu abyśmy niedoschnięci po sobotniej przeprawie, pchali się na ociekający mgłą i wszelką inną wilgocią szlak. Pasja rzecz ważna, ale zdrowie też należy szanować, aby starczyło go na jeszcze wiele wypraw w góry.    

Zamiast tego wybraliśmy wariant rezerwowy - zwiedzanie Bochni.

Już przez szybę autokaru widzieliśmy jak się całkiem rozpogadza, robi wręcz słonecznie, pięknie malują się górki, które mieliśmy zdobywać… Trochę żal. Ale my tu jeszcze wrócimy!

W Bochni, ci, którym mało było sobotnich wrażeń zwiedzali kopalnię soli. Część wybrała coś bardziej relaksowego – Muzeum Motyli. Kilka tysięcy motyli, wszelkich barw, kształtów i odcieni, musi robić wrażenie.

I to było piękne i optymistyczne zakończenie, tej nieco za mokrej eskapady na Ćwilin.

Andrzej Kozicki