KOZICKI ANDRZEJ

DZIĘSIĘĆ LAT NA SZLAKU

A w sobotę biorę plecak i gitarę, witam słońce góry, las…

Poniższy tekst jest moim subiektywnym i selektywnym zapisem historii Kompasu. Mam jednak nadzieję, że stanie się dla innych impulsem do opisania-utrwalenia (nie ma nic bardziej nietrwałego niż pamięć) własnych historii z udziałem Kompasu. Jesteśmy to winni tym, którzy za 50 lat  będą kontynuowali Kompasową tradycję   

***

Wypad w Beskid Mały był pięknym ukoronowaniem jubileuszu dziesięciu lat  Kompasu. Zachwycaliśmy się beskidzkimi pejzażami, ścielącymi się rano po dolinach mlecznej białości mgłami, widokiem Wadowic i Andrychowa w pierwszych rozbłyskach brzasku. Podczas uroczystej kolacji podziękowania dostali najaktywniejsi spośród  Kompasowego towarzystwa,  a w sposób szczególny uhonorowano Jabczyków, obchodzących 45-lecie małżeństwa. Reszta wieczoru upłynęła na snuciu wspomnień. A nazbierało się ich sporo przez te dziesięć lat.

Każda pogoda jest dobra na wycieczkę

            Od 2003 roku na liczniku Kompas uzbierało się około 150 wycieczek. Imprez, rajdów.  Część z nich odbyło się spontanicznie na zasadzie skrzyknięcia „jutro robimy wypad na Imielity Ług”. Stąd nieprecyzyjna liczba wycieczek.

Pieszo

samochodami, rowerami, saniami zaprzężonymi do traktora, wąskotorową ciuchcią  przemierzyliśmy solidny kawał Polski – od Tarnicy po Śnieżkę, od Pogórza Przemyskiego, po północne krańce Gór Świętokrzyskich i Częstochowską Jurę.  Nieraz doświadczyliśmy, że wydawałoby się prozaiczna jazda autokarem może nieść za sobą nie lada emocje. W mroźny marzec 2004 roku wybraliśmy się do Ciężkowic, autokarem mocno już nadużytym. Pojazd ów dotknięty był taką przypadłością, że odmawiał dalszej jazdy, kiedy kierowca włączał ogrzewanie. Po tym jak próba na „pych” zawiodła, nie pozostało nam nic innego jak szczelniej opatulić się w kurtki, szaliki i w formie na wpół zmrożonej kontynuować podróż.  Jedynie ci na końcu pojazdu byli podgrzewani (z czasem aż za mocno) przez ulokowany pod siedzeniami motor. Za to w twarz dmuchało im mrozem z nawietrzników, kiedyś służących klimatyzacji, a teraz pozatykanych kawałkami gazet.

W lutym 2009,  pod Daleszycami było już dramatycznie, autentyczny strach zajrzał nam w oczy. Autobus, podjeżdżając pod niewielkie wzniesienie, nagle zaczął zjeżdżać tyłem w dół. Na nic zdawały się manewry kierowcy usiłującego wyhamować coraz szybciej staczający się autobus. Gdyby nie mulda śnieżna na poboczu, niechybnie wylądowalibyśmy w rowie. W środku lasu, przy braku zasięgu komórek, długo mogliśmy poczekać na pomoc. Sami się wyratowaliśmy, wypychając autobus z pułapki, moszcząc mu drogę gałęziami, aby mógł dotoczyć się do bezpiecznego miejsca.

W regulaminie  wycieczek Kompasowych wycieczek widnieje zastrzeżenie, że impreza odbędzie się bez względu na warunki atmosferyczne. I tak też jest. Żadnego „może zostańmy w domu, bo dzisiaj mocno pada”

mróz

wiatr i śnieżyca

Nie ma mostu? Przejdziemy rzekę wpław

przy tej okazji gasząc pragnienie

po prowizorycznej kładce

Nie straszne nam błoto

Bagno nie jest dla nas nieprzebytą przeszkodą, nawet, jeżeli trzeba na plecach dźwigać dodatkowy ciężar

W marcu 2005 roku, wyprawiliśmy się na Jurę, a pogoda zgotowała nam iście polarne warunki - siarczysty mróz i  śnieżną zadymkę, spoza, której niewiele mogliśmy zobaczyć z jurajskich atrakcji. Zziębnięte towarzystwo liczyło, że ogrzeje się w schronisku.  A tu przykra niespodzianka – temperatura, w okolicy bliższej tej w eskimoskim igloo.

W równie chłodnej atmosferze przyszło nam nocować w Sielpii (grudzień 2006). Ci bardziej ciepłolubni zarzucali na kołdrę kurtki, spali w czapkach. Kto by jednak pamiętał o takiej drobnej niedogodności (?) gdy miało się okazję zobaczyć unikalne Muzeum Zagłębia Staropolskiego, zlokalizowane w dawnej stalowni i z zachowanym oryginalnym wyposażeniem z XVI-XX wieku. Potężne koła i inne machiny

na każdym musiały robić wrażenie.

W momencie kiedy dotarliśmy do zabytkowej kuźnicy,  kiedyś produkującej siekiery, gwoździe, oskardy, polscy siatkarze przystępowali do walk z Brazylijczykami w finale mistrzostwa świata. Jak cała Polska żyliśmy tym meczem. Wprosiliśmy się więc na telewizję do portiera. Gdyby mecz potrwał zbyt długo, mogłoby to zaburzyć harmonogram wycieczki. Szczęściem (?) siatkarze dostali łomot w trzech krótkich setach i nasz plan został uratowany..

W niedogrzanych schroniskach przyszło nam nocować jeszcze nie raz. Są w Kompasie osoby, które to sobie chwalą, bo lubią spać, gdy para bucha im z ust, a innym na ten widok robi się jeszcze zimniej.  W marcu 2004 roku, w Ciężkowicach owe „morsy” umyśliły sobie spanie przy otwartym oknie, twierdząc, że co prawda przymrozek ściął kałuże lodem, ale aż tak zimno nie jest. Przeciwko temu zaprotestował właściciel schroniska, tłumacząc, że ktoś w nocy wykorzystując otwarte okno mógłby nas okraść.  Nie było rady, okno zostało zamknięte. Następnego dnia prezes Jacek podczas marszu przez Zaklęte Kamienne Miasto, ku zaskoczeniu wszystkich zrzucił z siebie ubranie i nacierać się śniegiem, aż para buchała. Prezes jest z tych, co to śnieg i mróz wywołuje  u nich ukontentowanie na twarzy.

W Kompasie takich mrozo lubnych jest więcej

Wyjdź z domu, spotkasz przygodę!

Można być pewnym, że jeżeli wyruszymy na trasę, zapodając hasło „Ahoj, przygodo bywaj!” na szlaku coś się przytrafić musi. Rzadko, kiedy  wracamy do domu z przykrym przeświadczeniem „nieudana wycieczka, nie pobłądziliśmy, nikt się nie zawieruszył na trasie, nie zlał nas deszcz, nie nadżarły komary, nie zaszarżował jeleń (Szczawa), albo dziki (Góry Świętokrzyskie)”. W  razie „nic się nie dziania” samemu można coś sprowokować. Choćby sprawdzając czy zawieszony na przepaścią konar jest wystarczająco mocny

włażąc do czarciej jamy  

wspinając się po skalnej ścianie

Choć bywają i takie sytuacje, kiedy oddychamy z głęboką ulgą, że udało się uniknąć przygody. Swego czasu grupka Kompasowców wędrowała bieszczadzkimi szlakami. Wobec zapadającej nocy zastanawiali się,  kontynuować wędrówkę, ryzykując zabłądzenie w ciemnościach, czy przenocować w stojącym na łące szałasie. Ostatecznie zdobyli się na wysiłek i zeszli do doliny. Następnego dnia dowiedzieli się, że w nocy do pasieki na łące wdarł się niedźwiedź i zdewastował ule, a przy okazji szałas.

Uroki nocnych wędrówek

Aby przeżyć coś ekscytującego, nie zawsze konieczna jest wyprawa w Bieszczady.  Czasami wystarczy  wybrać się do podstalowowolskiego lasu, tyle że...nocą. Taką nocną wycieczkę zaordynowaliśmy sobie latem 2007 roku. O zmroku wysiedliśmy w Jamnicy i lasami ruszyliśmy w kierunku Stalowej Woli. Prawdziwe emocje zaczęły się w momencie, kiedy zaszło słońce i las pogrążył się w kompletnych ciemnościach, a trasa naszego nocnego spaceru wiodła przez wojskowy poligon. W ciemnościach, zdani jedynie na busolę i mapę,  z pewnymi kłopotami, ale trafiliśmy w miejsce, wcześniej upatrzone na biwak. Wrażenie nie do zatarcia w pamięci – północ, siedzimy wokół strzelającego w niebo ognia, śpiewamy, w ciemnościach coś trzaska i szeleści, dobiega nas nie wiadomo psie, czy wilcze wyjście.  W szarzejącym świtem wyszliśmy z lasu wprost na Stalową Wolę. Czyli obrany przez nas azymut był prawidłowy. Umordowani, niemiłosiernie umorusani, ale szczęśliwi, maszerowaliśmy przez śpiące jeszcze miasto, mijając się z grupkami wracającymi z dyskotek.

Dwa lata później wzięliśmy udział w Nocnym Rajdzie Emeryka. To chyba jedna z najbardziej wariackich wypraw Kompasu. Już zasnute ciężkimi chmurami niebo powinno nam podpowiedzieć, że rozsądniej byłoby zostać w domu. Ale silniejsza okazała się żądza przeżycia czegoś ekscytującego. No, to przeżyliśmy

Maszerując lasem  z Piekoszowa do Chęcin, po drodze mieliśmy za zadanie odszukać wymagane regulaminem punkty (między innymi partyzancki pomnik). W Piekoszowie pogoda była jeszcze w miarę znośna. Ale niedługo po tym jak wyruszyliśmy na szlak, zaczęło lać i nie przestało do samych Chęcin.  O wiele bardziej niż narastający z każdą minutą deszcz, wkurzało nas fatalne oznakowanie szlaku. Chyba tylko dzięki dobremu duszkowi-opiekunowi zbłąkanych turystów, w porę zorientowaliśmy się, że zamiast do Chęcin zaczęliśmy iść do Kielc.

Skorygowaliśmy azymut na Chęciny, ale pojawiały się nowe przeszkody i komplikacje. Organizatorzy, przez niedopatrzenie, czy też dla podniesienia adrenaliny uczestnikom rajdu, tak wytyczyli trasę, że przecinała ona drogę szybkiego ruchu. Z mapy rajdu wynikało, że mamy przeczołgać się pod jezdnią wypełnionym wodą „tunelem”, w który co najwyżej wcisnąłby się mikry zając. Postanowiliśmy zaryzykować przejście górą. Wspiąwszy się po wysokiej i stromej skarpie,

wykonując przedziwne akrobacje  przeskoczyliśmy podwójne barierki i biegając pomiędzy pędzącymi samochodami, szczęśliwie, w komplecie dostaliśmy się na drugą stronę jezdni. O północy utknęliśmy w jakimś przysiółku bezskutecznie szukając szlaku. Kiedy na drodze pojawiła się kobieta (?) wyskoczyliśmy z ciemności, z okrzykiem „jak dojść do jaskini Piekło”.

-  Do Raju to bym wiedziała – odbąknęła spanikowana kobieta i uciekła. I znowu wspomógł nas turystyczny duszek wskazując na stodole na wpół zamazany znak szlaku. Zmagając się z ulewą dobrnęliśmy do Piekła.  W samą porę, bo rozpętało się deszczowe pandemonium – z nieba lały się hektolitry wody, biły pioruny.  Wzdłuż ścieżki do jaskini czają się zdradliwe sztolnie. Jako udało się nam do nich nie wpaść.

 W Piekle suchutko, spokojnie (dwa lata później jeszcze raz szukaliśmy tu schronienia –  tym razem przed piekielnym skwarem i krwiożerczymi komarami). W końcu musieliśmy opuścić przytulne Piekło. I tu pojawił się problem. Wydostanie się z jaskini, po mokrych i śliskich głazach wymagało akrobatycznych i taterniczych kwalifikacji. Z ostatniego głazu skakaliśmy w niewiadomą ciemność. I nikt się nie połamał!   

Wreszcie po dziesięciu godzinach, do cna przemoczeni, ubłoceni, dobiliśmy do Chęcin, a  deszcz przestał padać.

Na mecie rajdu czekały na nas kuchnie polowe z gorącą kawą, herbatą i jadłem.               

Obiecywaliśmy sobie, że kiedyś jeszcze weźmiemy udział w Emeryku. Ale jak dotychczas nie udało się nam tego zrealizować

Deszczowa Wysowa

Jeżeli chodzi o słotną pogodę to w kronikach Kompasu, w sposób szczególny zapisała się Wysowa. Za pierwszym razem, gdy w lipcu 2005 roku wybraliśmy się do Wysowej lało tak niemiłosiernie, że część osób wolała zostać w Wysowej. Najambitniejsi, a przede wszystkim wodoodporni, mimo ulewnego deszczu weszli na Busov. I spotkała ich mała nagroda - deszcz prawie odpuścił, przypominając o sobie jedynie od czasu do czasu mżawką. Posiliwszy się w słowackiej wiosce haluszkami, „rezanym” piwem i innymi tamtejszymi przysmakami, postanowiliśmy wracać na polską stronę gdzie czekał autokar. Mając dość taplania się w błocku,  szerokim łukiem obeszliśmy podmokłą łąkę, będąc przekonanym, że po drugiej stronie wrócimy na szlak. A tu przykra po oznakowaniu ani śladu. Zawracać do wioski nam się nie chciało, tym bardziej, że zbliżał się wieczór. Maszerowaliśmy, więc dalej – przecież gdzieś tam musi być Polska – trzymając się granicznych słupków. Popędzał nas szybko zapadający zmrok i obawa przed pogranicznikami. To jeszcze czas, kiedy w strefie przygranicznej wolno było przebywać do określonej godziny. Gdybyśmy natknęli się na patrol, noc spędzilibyśmy w areszcie. Już po zmroku znaleźliśmy się w pobliżu miejsca postoju autokaru. Tyle, że oddzielała go od nas skarpa o stromym zboczu.  W przypływie desperacji, w kompletnych ciemnościach, ruszyliśmy w dół, na złamanie karku, potykając się na osuwających się spod nóg kamieniach, ratując przed runięciem w dół obłapialiśmy pnie drzew, chwytaliśmy. korzeni.

Jakoś się dało – nikt się nie połamał, nie roztrzaskał o drzewo.

W rok później ponownie wybraliśmy się do Wysowej. Fakt,  od początku lało jak z cebra. Nikt jednak nie przypuszczał, że sytuacja przybierze tak wstrząsający obrót.  Lackowa bardzo stroma góra, nawet przy suchej pogodzie ma niełatwe do sforsowania zbocza. Po deszczu zmieniają się one w błotną zjeżdżalnię.  W strugach deszczu, zmagając się z oślizgłym stromiznami (w niektórych miejscach ich nachylenie wynosi 60 stopni), w osobliwych jak na środek dnia półmroku, czasami prawie, że na czworakach, mozolnie wdrapywaliśmy się na Lackową.

Na szczycie Lackowej nie padało, ale za to znaleźliśmy się w oblepiających nieprzyjemną wilgocią w chmurach. Dalej było już tylko gorzej. Po zejściu w dolinę Bielicznej stwierdziliśmy, że gwałtownie wzbierająca rzeka zaczyna odcinać nas od campingu w Wysowej . Raz, czy drugi zdołaliśmy przeprawić się po prowizorycznych kładkach.

Potem została już tylko pokonywanie rzeki wpław

Wystarczył nieostrożny krok i zaliczało się kąpiel w lodowatej, rwącej, wodzie

 W Kompasie nie brakuje gentelmanów, którzy podadzą kobiecie pomocny kij

przeniosą na plecach przez wodę

Pod wieczór ulewa rozszalała się na całego. Pamiętające jeszcze czasy Gierka campingowe domki przeciekały jak rzeszoto.  Ścieżka prowadząca pod prysznice, wyłożona była ruchomymi płytami, pod którymi czaiły się kałuże brudnej wody. Wracał człowiek wykąpany, odświeżony, nadeptywał na płytę-pułapkę i już spływał błotem.

Rano lało dalej. Tyle, ze mocniej. Trzeba było skrócić wycieczkę i czym wracać do domu. Niestety droga w Jaśle była już zalana, a most  pod Tarnowem zamknięty. Musieliśmy, więc jechać okrężną drogę przez Kolbuszową. Baliśmy się, że przez ten objazd, w okolicy Majdanu Królewskiego kierowcy wyczerpie się limit godzin jazdy, a wówczas noc spędzimy w autokarze. Szczęściem, na styk, ale zdążyliśmy dojechać do Stalowej Woli.

Świętokrzyska Korona, taka piękna przygoda

Maszerowanie w deszczową pogodę ma to do siebie, że człowiek bardziej koncentruje się na, kapiącej za kołnierz wodzie, myśli o przemoczonych butach, niż gdzie idzie. W takiej sytuacji łatwo o zagapienie się ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Latem 2003 roku, mimo ulewy wybraliśmy się na spacer leśną ścieżką edukacyjną w Odrzykoniu. Deszcz zalewał nam oczy i za wiele nie zobaczyliśmy. Za to jakoś tak zapętliliśmy się w labiryncie ścieżek, że w pewnej chwili idący z przodu zobaczyli plecy tych, co mieli zamykać pochód. Jakby tego było mało, brakowało dwóch koleżanek. Trasa była nieco zawikłana, ale nie aż tak żeby przepadły bez śladu? Ktoś podpowiedział abyśmy pojechali do Korczyna gdzie pierwotnie miał czekać autokar, ale z uwagi na deszcz skróciliśmy trasę i zmieniliśmy miejsce zbiórki. Podjeżdżamy na parking w Korczynie i uczucie ulgi – nasze dwie zguby stoją, przemoknięte, nie rozumiejące, dlaczego nie ma autokaru. Okazało się, że przez całą tą ulewę nie dosłyszały o zmianie planów i poszły do Korczyna, a nie zastawszy autobusu, właśnie zamierzały zgłosić na policji zaginięcie wycieczki.

Ale i bez deszczu można się „zawieruszyć” na szlaku. W Górach Świętokrzyskich szlaki są marnie oznakowane i  czasami bardziej kwalifikują do rozgrywania biegów na orientację, niż klasycznej turystyki. Zanim wyruszy się w Świętokrzyskie, lepiej wpierw wnikliwie przestudiować mapę.

a dopiero potem autorytatywnie zakomunikować „idziemy tam”

W Górach Świętokrzyskich wyjątkowo łatwo zgubić szlak, wyjść po innej stronie pasma niż się planowało. Doświadczyliśmy tego aż nadto wiele razy w trakcie zdobywania Korona Gór Świętokrzyskich. Pod Niestachowem weszliśmy w las i w tym momencie urwało się oznakowanie szlaku. Odszukanie go zajęło nam trochę czasu. Góra Dobrzeszowska, Kamień Michniowski to kolejne miejsca gdzie nam wręcz przykładowo zamotało szlak. Dodatkowo w Kamieniu musieliśmy brodzić w jesienno-zimowej breji. Nikt jednak z tego powodu nie zwieszał nosa na kwintę, nie marudził, bo to przecież, kolejna przygoda i doświadczenie. Korona Gór Świętokrzyskich była jedną z naszych najpiękniejszych turystycznych przygód. Rzecz oczywista, prestiżem nie dostaje Koronie Gór Polskich. To nie znaczy jednak, że zdobycie jej należy do niedzielnych spacerków. W Koronę włożyliśmy sporo trudu i potu, niejednokrotnie musieliśmy wykazać się ogromną determinacją i samozaparciem. Po części stało się tak, dlatego, że gros z dwudziestu wycieczek Korony przypadła na zimę i jej okolice. Siarczysty mróz

zadymka, że ledwo świat widać

śnieg po pas

a my parliśmy po kolejne punkty Korony przez zaśnieżone lasy

Z czasem jednak zaczynaliśmy mieć już dość zimy z jej śniegami, mrozami, zawiejami. Wiosna niby już była, a tu ciągle powiewało przejmującym do szpiku chłodem. A nam tak się ckniło do słoneczka. To mieliśmy czegośmy chcieli.  W Chęcinach słoneczko przygrzewało tak, że nawet strach na wróble musiał się ratować piwem

a my ochłody przed ponad trzydziestostopniowym skwarem szukaliśmy w Piekle. Na miriady żądnych krwi komarów i meszek nie działały żadne środki.  

Jedyną skuteczną odtrutką na te wszystkie chęcińskie plagi zdawało się poczucie humoru, czego przejawem były choćby ad hoc wykonywane figury „taneczne”

„gimnastyczne”

lub też makowe wieńce a la Dionizos

Równie mocno przysmażyło nas w lipcu 2007 roku, podczas rajdu Arłamów - Kalwaria Pacławska. Jedyne orzeźwienie dawały rosnące tam w wielkiej obfitości,  dorodne jagody i poziomki. Niestety przy okazji łasowania po jagodzisku, jedna z naszych koleżanek zgubiła komórkę. Zawróciła do miejsca gdzie jak  przypuszczała mógł jej wypaść telefon.  Po pół godzinie wróciła bez komórki, ale za to w towarzystwie wopistów, którzy wpierw pomagali w poszukiwaniach, a potem okazali się na tyle uprzejmi, że podwieźli ją do reszty grupy. Przy tej okazji pogranicznicy przestrzegli nas, abyśmy nie zapędzili się na stronę ukraińską (granica była tuż obok), bo możemy popaść w kłopoty.  Od Paportna, to już nie był marsz, ale istna tortura. Słońce grzało  w samym zenicie, a my szliśmy odkrytą połoniną, bez choćby jednego drzewka i szansy na cień. A po tylu godzinach na szlaku, mało, komu pozostało cokolwiek do picia. Nic, więc dziwnego, że Kalwarii wpadliśmy do pierwszego napotkanego sklepu i łapczywie gasiliśmy pragnienie. Potem zaś, bardzo długo moczyliśmy sfatygowane, obolałe nogi w strumieniu.

W Kompasie są takie sposoby na bezlitośnie prażące słońce

Ciąg dalszy…