MASZERUJ, ALBO ZAŻĄDLĄ CIĘ OSY

3-4 wrzesień 2011

Wrześniowym wypadem w okolice Piwnicznej i Rytra, pożegnaliśmy tegoroczny sezon letnich wycieczek. Słońce jeszcze mocno przygrzewało, ale rano beskidzkie doliny i szczyty spowijały mgły, zwiastujące nieodległą już jesień. Wszystko byłoby bardzo pięknie, gdyby nie jedno małe „ale” - plaga os, które opadały nas ilekroć tylko chcieliśmy gdzieś, przysiąść, odpocząć, posilić się. Ale i to miało swoje dobre strony – nie robiliśmy zbyt długich, rozleniwiających popasów, tylko maszerowaliśmy. A oglądać było co – choćby np. Tatry z wieży widokowej na Radziejowej.

Do Piwnicznej zajechaliśmy niewiele co przed północą. Wysiadamy, a tu okazuje się, że nasz autobus jest zbyt ciężki aby przejechać przez mostek. Musimy więc na własnych plecach taszczyć bagaże do ośrodka „Czercz”, naszej bazy wypadowej. Dzięki temu, że jeszcze w trakcie jazdy porozdzielano miejsca w domkach campingowych, zakwaterowanie mimo północnej pory idzie sprawnie – cały problem sprowadza się tylko do tego aby w ciemnościach odszukać właściwy numer domku. Jeszcze tylko krótki spacer wzdłuż szemrzącego w mroku potoku i do łóżek.

Ranek wita nas tak piękny, że wprost grzechem było go marnować na siedzenie choćby minuty na campingu.

Autokarem podjeżdżamy do Młodowa (historyczna miejscowość założona jeszcze w czasach Kazimierza Wielkiego), a stamtąd niebieskim szlakiem zaczynamy wspinaczkę na Kordowiec, najbardziej na wschód wysunięty szczyt Pasma Radziejowej. Kordowiec to ledwie 763 metry wysokości, tyle, że cały czas pnąca się w górę ścieżka, trochę potu z nas wyciska. Ale wynagradzają nam to widoki – im wyżej tym piękniej.

OPOWIEŚCI SPOD NIEMCOWEJ

Chwilę dla złapania oddechu przysiadamy na Kordowcu - na dłuższe przysiady nie przyzwoliły chmary natarczywych os - i czerwonym szlakiem zaczynamy wspinaczkę na Niemcową, górę owianą legendami. Jeszcze 100 lat temu była to ludna okolica. Bieda, brak pracy, surowe warunki życia spowodowały, a przede wszystkim dokuczliwy brak wody, sprawił że ludzie zaczęli się stąd wyprowadzać. I Niemcowa wyludniła się prawie zupełnie. W drodze na szczyt mijamy dużą, zadbaną zagrodę - to gospodarstwo Stanisława Wielochy, ostatniego gazdy na Niemcowej. Nieco wyżej napotykamy na wpół zapadniętą w ziemię chałupę. Z mapy i przewodników wynika, że może to być dom ponad 80-letniej Ludwiki Nowakowej, zwanej Babcią Nowakową, lub Królową Beskidu Sądeckiego. Babcia Nowakowa, żyje sobie w tej na wpół kurnej chacie, bez prądu, daleko od cywilizowanego świata. Ale nie ma życzliwszej turystom osoby niż ona. Niewątpliwie pani Nowakowa musiała nie raz, nie dwa, spotkać się z Marią Kownacką, której bytność w Piwnicznej i Rytrze zaowocowała „Rogosiem z Doliny Roztoki” i „Szkołą pod obłokami”. Szkoła z tej drugiej ksiązki funkcjonowała Niemcowej w latach 1938-1961, a mieściła się w budynku wydzierżawionym od miejscowego gospodarza. Do tej szkoły autentycznie pod obłokami (na Niemcowej niebo zdaje się być na wyciągnięcie ręki) uczęszczało po kilkunastu uczniów (choć zdarzały się, lata, że było ich aż 25) z Poczekają, Trześniowego Gronia. Nauczyciel pełniący również rolę bibliotekarza, w plecaku przynosił książki z Rytra, czytał gazety, większości wtedy niepiśmiennym niemcowianom. We wrześniu 2007 czternastka byłych uczniów i dwójka nauczycieli spotkała się w ruinach swojej szkoły. W głaz wmurowano tablicę z nazwiskami wszystkich nauczycieli Szkoly pod Obłokami.

Biwakujemy koło resztek murów jakie pozostały po szkole. Miejsce wymarzone na biwak. Ale nie dane nam się nim cieszyć. Zlatują się bowiem osy, które bezpardonowo dobierają się do naszego prowiantu, stają się coraz agresywniejsze. Nie ma rady, ruszamy dalej. Parę osób, które najmocniej odczuły trudy dotychczasowej wspinaczki postanawiają pomarańczowym szlakiem zejść do Piwnicznej. Reszta obiera azymut na Studencką Chatkę, kultowego, jednego z ostatnich beskidzkich schronisk, gdzie jeszcze można zażyć atmosfery dawnych traperskich wędrówek. W Chatce śpi się jak komu wygodnie, czyli najczęściej na rozłożonej na podłodze karimacie. W kuchni pełnej garnków, rondli, kubków, pozostawianych przez goszczących tu turystów, strawę warzy się jak komu pasuje – gotuje się samemu, lub też społem smaży jajecznicę na ogromniastej patelni. Woda jest krystalicznej czystości, bo ze źródełka, a wieczory oczywiście przy świecach (choć podobno jakiś prąd w chatce już jest). Do tego wielce oryginalna toaleta nazwana „Fantazją”.

Schronisko mieści się zabudowaniach po byłym gospodarstwie rodziny Kuligów, którzy w 1974 roku wydzierżawili je studentom. Z tamtego też czasu wzięła się nieco mylna nazwa Chatka pod Niemcową. W rzeczywistości to Trześniowy Groń (960). Niemcowa (1001 m) zaś to nazwa jednej z pięciu polan (oprócz tego są to jeszcze polany Kordowiec, Poczekaj, Stos, Kramarka) O gospodarskim pochodzeniu Chatki przypominają, krowy, z daną tym zwierzętom flegmą snujące się pomiędzy turystami. Ze zdobyczy cywilizacyjnych można tu liczyć na zimne piwo. Można też pograć w siatkówkę na opadającym w dół boisku (chyba jedyne takie na świecie), oraz w cymbergaja na rozstawionym na polanie stole. Do tego ostatniego od razu dopadają najmłodsi uczestnicy naszej eskapady i grają z taką werwą jakby nie miały za sobą wielogodzinnego, wyczerpującego marszu. Dorosła część rajdu wypoczywa niespiesznie sącząc piwo, opatrując skaleczenia i otarcia, słuchając gitarowych popisów Kuby i Tamary. Ta beztroska idylla długo nie trwała - osy tak agresywnie zaczęły przypominać o swojej obecności, że w każdej chwili mogło się to skończyć zbiorowym atakiem.

Czym prędzej dopijamy piwo i marsz na Wielkiego Rogacza! Czeka nas cztery godziny wyczerpującego marszu, w narastającym skwarze.

„WDRAPKA” NA RADZIEJOWĄ

Według pierwotnego planu na Przełęczy Żłobki mieliśmy zejść do Rytra. Ale będą na wyciągnięcie ręki Radziejowa, kusi. To przecież ledwie 40 minut - godzina marszu. Fakt, jesteśmy już solidnie zmęczeni. Ale odpuścić Radziejową? Kilkanaście osób decyduje się wdrapać na tą słynną beskidzką górę. Choć chyba właściwszym zamiast „wdprapywać” byłoby użycie określenia ”wydzieranie górze metra po metrze”. Zmagając się z własną słabością, zmęczeniem, przemożną chęcią rezygnacji, krok po kroku, od głazu do korzenia, od korzenia do drzewa, to znowu czepiając się jakieś rachitycznego krzewu, wspinamy się stromej ścieżce, ścierając pot zalewający oczy.

W końcu Radziejowa zdobyta. Jesteśmy do cna wyczerpani. Jednak wykrzesujemy z siebie ostatnie pokłady energii i wchodzimy na usytuowaną na szczycie góry wieżę widokową (w ubiegłym roku zniszczył ją piorun, ale już jest odbudowana), z której rozciąga się jedna z piękniejszych panoram Pienin, Tatr. A dla nas jeszcze jedna ważna rzecz – nie ma tu os! Północne stoki Radziejowej stanowi ścisły rezerwat przyrody Baniska między innymi z zastoiskowym jeziorkiem Młaka, 30 metrowej wysokości jodłami i bukami. Na stokach Radziejowej miał urodzić się jelonek, bohater książki „Rogaś z doliny Roztoki”. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie, wracamy na Żłobki, a stamtąd doliną Roztoki, przez Polanę Skałki, Jaworzynę, czyli Rogasiowym Szlakiem schodzimy do Rytra.

GÓRA, KTÓRA SIĘ NIE CHCIAŁA SKOŃCZYĆ

To „schodzimy” kryło w sobie pewno niespodziankę. W pewnym momencie bowiem zbocze stało się tak karkołomnie strome, że ledwo można było utrzymać się na nogach. Na dodatek ścieżka usłana była usuwającymi się z spod stóp głazami i gałęziami. Co rusz, to ścieżka urywała się gwałtownymi uskokami. Z tą ścieżką, raczej stworzoną dla kozic niż dla turystów, zmagaliśmy się przynajmniej godzinę. W końcu nasze błagalne „czy ta góra się nie skończy?” zostało wysłuchane i stajemy na płaskim gruncie. W dolince dopadamy źródełka, którego woda jak głosi tablica leczy wrzody, krosty, poprawia urodę i coś tam jeszcze. Ale nam przede wszystkim chce się pić…

Jeszcze chwila i znajdziemy się w autobusie, który zawiezie nas na camping….pod warunkiem, że wpierw przedostaniemy się na drugi brzeg Roztoki. Biegamy wzdłuż strumienia bezskutecznie wypatrując choćby najmarniejszej kładki. Nie ma wyjścia, musimy przeprawiać się wpław. Ktoś skacze z kamienia na kamień (wszystkie jak jeden zdradliwie śliskie i ruchome), inny susami sadzi przez potok, nie zważając na wlewającą się do butów wodę.

W „Czerczu” jemy mocno spóźniony obiad czy też już kolację (jest już po osiemnastej), a potem mimo zmęczenia (ponad 9 godzin na szlaku, 18 kilometrów w nogach przy sporej różnicy poziomów – Piwniczna leży na wysokości 370 metrów, a Radziejowa to 1266 metrów wysokości) do później nocy ognisko ze śpiewaniem, wspominkami z różnych naszych wędrówek.

TAKIEJ PRZEŁĘCZY TO U NAS, NIE MA…

Następnego ranka pogoda równie piękna jak poprzedniego dnia. Do pokonania mamy trasę Piwniczna – Eliaszówka – Obidza – Sucha Dolina, o której w skrócie można powiedzieć „długo, długo pod górę, a potem szybko w dół”. Wędrujemy Szlakiem Kurierów Beskidzkich. W czasie II wojny światowej beskidzkimi ścieżkami (w Piwnicznej punkt przerzutowy-kryjówka znajdował się we młynie) na Słowację i Węgry wędrowali kurierzy, ludzie ścigani przez Niemców.

Wyłożona betonowymi płytami droga, którą maszerujemy na Piwowarówkę, dość ostro pnie się w górę. Bardziej zmęczeni wczorajszym maratonem, mają nadzieję, że 15 minut, góra pół godziny i szlak stanie się bardziej płaski. Pół godziny, godzina…półtorej, a tu nic tylko prawie cały czas nużące „pod górę i pod górę”. Ale za to jakie mamy widoki. Nie bez racji panorama z Piwowarówki na beskidzkie doliny uważna jest za jedną urokliwszych.

Eliaszówka również reklamowana jest w przewodnikach jak atrakcyjny punkt widokowy. Dla jeszcze lepszych widoków szlak poprowadzono wzdłuż słowackiej granicy. Może i kiedyś z Eliaszówki roztaczała się warta podziwiania panorama. Tyle, że las urósł i wszystko przesłonił.

Przy Niedźwieczy mogliśmy zejść nartostradą do Suchej Doliny, ale my postanawiamy trzymać się zaplanowanej marszruty - zaliczyć Przelęcz Gromadzką oraz Bacówkę na Obidzy. Przez nie najlepsze oznakowanie szlaku trochę się nam przy tym pobłądziło. W końcu spotkany tuziemiec wytłumaczył nam, że oni nie używają nazwy Gromadzka, a Obidzka, zaś do bacówki należy iść w przeciwną stronę. W bacówce poczuliśmy się nieco jak na ludnym i gwarnym dworcu kolejowym – kłębił się tłum turystów, kuchnia anonsowała wydawane potrawy za pomocą megafonu. I niestety znowu dopadły nas osy, psując piknik i przyjemność popatrywania na rysujące się na horyzoncie Pieniny.

Żegnamy Bacówkę na Obidzy i stromą, wijącą się serpentynami drogą schodzimy do parkingu, gdzie ma czekać nasz autokar. Czekamy pół godziny, a po autobusie ani śladu. Kierowca nie odbiera komórki, lub też nie ma zasięgu. Ktoś przypomina sobie, że kilkaset metrów dalej jest przystanek autobusowy…I faktycznie stoi tam sobie nasz autobus.

- A już myśleliśmy, że wrócił pan do Stalowej bez nas – żartobliwie rzucamy kierowcy. Jeszcze ostatnie liczenie, czy ktoś na szlaku nie zawieruszył i żegnamy Sądecczyznę.

Kozicki Andrzej

Opracowanie wersji internetowej artykułu: Marek Lenart