ZAPISKI WĘDROWNE
CZYLI
NASZA ŚWIĘTOKRZYSKA KORONA
cz. III 2010

XII. 10.01: Nowa Słupia – Grzegorzewice – Pokrzywianka – G. Chełmowa – Nowa Słupia (25 osób)
XIII. 7.02 : Duża Skała – Drogosiowa – Wał Małacentowski – Paprocice (33 osoby)
XIV. 14.03: Zalezianka Dolna - Las Osieczno – Osieczyńska – Byczka – Las Kruk Suchedniów (17 osób)
XV. 11.04: Mościska – Grębosze – Węgrzyn – Jóźwików - Gruszka – Dobrzeszowska – Biała Glina – Kuźniaki (28 osób)
XVI. 12/13.06: Jaskinia „Raj” – Zelejowa – Jaskinia „Piekło” // Miedzianka – Grząby Bolmińskie – Grzywy Korzeckowskie – Korzecko – Zamkowa (Chęciny) (33 osoby)

NAM NIE STRASZNE ŚNIEŻNE KURNIAWY, ANI MROZY SIARCZYSTE

Tak jak sobie obiecaliśmy i życzyliśmy, podczas opłatkowego biwaku na Patrolu, wkrótce po Nowym Roku znowu wróciliśmy na szlak. I trzeba przyznać, że aura nas nie zawiodła. Szczodrze sypnęła gęstym i mokrym śniegiem, pod jego ciężarem, którego łamały się grube gałęzie, a nawet całe sosny. Do tego wiatr niosący siekący deszcz I śnieżne krupy. Kiedy wychodziliśmy z Nowej Słupi siąpiący deszcz, zaczął zmieniać się w zamarzającą na ubraniach mżawkę. Pokryte lodową skorupą drzewa, krzewy, wyglądały jak oblane szkłem.

A za moment mgła taka, że w świata prawie nie widać.

Maszerujemy zmagając się z wiatrem

Brniemy przez zaśnieżone pola,

przedzierając przez chaszcze w końcu docieramy do Grzegorzewic. To rodzinna wioska siedemnastowiecznego poety Wespazjana Kochowskiego, który jako pierwszy użył określenia „Góry Świętokrzyskie”

Miłe Gór Świętokrzyskie knieje
Na których list się wiecznie zielenieje

Geografowie potrzebowali dwustu następnych lat, aby zaaprobować tą nazwę.
W Grzegorzewicach można zobaczyć bizantyjską w stylu absydę kościoła. Według niektórych historyków mogła ona zostać zbudowana na przełomie X i XI wieku. Gdyby się to potwierdziło grzegorzewicki kościół byłby jedną z najstarszych świątyń w Polsce. Mijamy podworski park z 400-letnimi dębami i lessowy wąwóz wyprowadza nas na szlak ku Chełmowej Góry. Niespodziewanie zza chmur przebija się słońce. Nasza radość trwa jednak krótko. Za moment znowu opada nas śnieżyca czy też deszcz (nie sposób się w tej pogodowej „kaszy” połapać).

Do Chełmowej Góry docieramy oblepieni mokrym śniegiem i lodową skorupą, przypominając żywe bałwany.

Po takim wysiłku chce się jeść. I to jeszcze jak

Mimo tak ekstremalnych warunków pogodowych, ani myślimy zrezygnować z ogniska. Mokre gałęzie nie chcą się jednak palić. Ktoś wypatruje worek wypchany słomianą sieczką, który prawdopodobnie służył dzieciom jako sanki do zjeżdżania z góry. My tą słomianą mierzwy zamierzamy użyć jako podpałki. Tyle, że łatwiej powiedzieć niż to zrobić, gdy i zawilgocona słoma nie chce się palić. W końcu \zaczyna się tlić, a o dniej gałęzie. Dmuchamy sile sił w płucach, machamy workiem, aby rozdmuchać, choć trochę większy ogień.

Dymu z tego więcej niż ognia. Jeden z kolegów chcąc uchronić ognisko przed zasypaniem śniegiem rozkłada nad nim parasol.

Kiełbasa jest bardziej osmalona niż upieczona i szybciej stygnie niż się ogrzewa od słomianego ognia. Nikomu to jednak nie psuje ani smaku, ani humoru. Dalsza część naszej marszruty wiedzie lasem tonącym w sypkim i głębokim śniegu. Nie widać nawet jednego tropu zająca czy sarny. Na śniegu znaczą się tylko nasze ślady. Fakt, jest ciężko, ale za to jak bajkowo.

ZNOWU TYLKO ŚNIEG, ŚNIEG, ŚNIEG…

Równie mocno zima dała się nam we znaki w trakcie rajdu Pasmem Bielińskim.

- Na całej połaci śnieg // w przeróżnej postaci śnieg // na siostry i braci śnieg // na naszą równinę śnieg // na każdą mieścinę śnieg // na w sinej mgle dale śnieg // i tak dalej i tak dalej… - pisał Jeremi Przybora.

I nam właśnie w takich śnieżno-poetyckich warunkach przyszło maszerować

To było mordercze siedem godzin przekopywania się przez zaśnieżony las…

…przedzieranie się zwały śniegu na polach.

Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że dosłownie na ostatnich nogach dobrnęliśmy do autokaru. Ale za to, jakie piękne mieliśmy ognisko. Nie potrzebna była słoma, parasol. Wystarczyło jedynie dokopać się do igliwia.

I GDZIE TA WIOSNA?

Kiedy wybieraliśmy się na Płaskowyż Suchedniowski, mimo, że to już marzec, zima nie zamierzała odpuszczać. Prognozy pogody grożąca śnieżycami, zadymkami nie zachęcały do opuszczania domowych pieleszy. Pewnie, dlatego na wyjazd zdecydowało się ledwie kilkanaście osób (najmniejsza frekwencja ze wszystkich Koron).

Niektórzy próbowali czarować zimę - a może przywołać wiosnę - zrzucając zimowy przyodziewek.

Nie na wiele się to zdało. W otwartym polu wiatr przygniatał nas do ziemi, niemalże urywał głowy. A przy tym należało uważnie patrzyć pod nogi, aby nie wpaść w kałużę śnieżnej breji i czerwonawego gliny. Jakoś dobrnęliśmy do lasu i dopiero wówczas zrobiło się zaciszniej. Ale kto liczył, że teraz będzie lżej maszerować, srodze się zawiódł. Lasy Suchedniowskie znane są z tego, że pełno w nich jarów, plątaniny drużek, mylnych ścieżek. Aż nadto przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, a raczej nogach. Przez ten leśny matecznik przyszło nam, bowiem przedzierać się w kopnym śniegu, czasami już nie po kolana, ale po pas. Wystarczyło o pół kroku zboczyć ze ścieżki wydeptanej przez przewodnika i człowiek nurkował w zaspę. A tu jeszcze pod śniegiem czyhały kłody zwalonych drzew.

Pokonanie dziesięciokilometrowego odcinka do Lasu Kruk zajęło nam prawie siedem godzin. Tu, w tym historycznym lesie, ostoi powstańców, partyzantów i straceńców w rodzaju Hubala, postanowiliśmy zrobić ognisko. Ze skutkiem równie kiepskim jak na Paśmie Pokrzywiańskim – mokra jedlina dawała, bowiem więcej gryzącego dymu niż ognia. Przyszło nam, więc żuć na wpół zimną, osmaloną żywicą kiełbasę. Po czymś takim sił raczej nie przybywa. A tu jeszcze przed nami kilometry marszu do Suchedniowa, leśnymi duktami zasypanymi śniegiem, skrywającym odłamki lodowych tafli, o które łatwo się potknąć i zaryć nosem w zaspie. Wreszcie Suchedniów. Ale autobusu czeka na nas na drugim krańcu miasteczka. Chciałoby przyspieszyć, żeby być już autokarze. Niestety nogi utrudzone całodzienną mordęgą „nie chcą podawać”.

WYCIECZKA W CIENIU SMOLEŃSKA

Na Pasmo Dobrzeszowskie pojechaliśmy 11 kwietnia 2010 roku, dzień po smoleńskiej hekatombie. Definitywnie pożegnaliśmy zimę, która tak nam dała w kość. Jednak byliśmy zbyt stłamszeni tragedią, by w pełni cieszyć się pierwszymi zwiastunami wiosny.

Wystartowaliśmy z Gruszki, maszerując łąkami i polami pogrążonymi we wczesnowiosennych mgłach.

W czasie II wojny światowej w okolicach Gruszki doszło do jednej z największych partyzanckich bitew. Półtoratysięczną Brygadę Armii Ludowej okrążyło 5000 Niemców, wspomaganych przez artylerię, samoloty, czołgi i wozy pancerne. Po dwóch dniach partyzantom udało się wyrwać z okrążenia kosztem 50 poległych. Jednak straty Niemców były znaczniejsze – 200 zabitych, rozbite cztery czołgi i wóz pancerny, partyzancki pocisk moździerzowy trafił w chałupę, w której stacjonował niemiecki sztab.
Na Dobrzeszowską Górę wędrujemy lasem, jakby wprost wyjętym z kart „Puszczy Jodłowej” Żeromskiego.

W czasach przedchrześcijańskich góra Dobrzeszowska pełniła rolę ważnego miejsca kultowego. Na jej szczycie do dziś tkwią kamienne kręgi, z których zewnętrzny ma ponad 3 metry średnicy (przypuszczalna wysokość muru szacowana jest na 1,3-1,9 m).

Wewnątrz kręgów znajduje się olbrzymi głaz, a poza ich obrębem wypłaszczony kamień prawdopodobnie służący jako ołtarz ofiarny. Linia łącząca poszczególne głazy wyznacza wschód słońca w dniu 1 maja. W tym dniu Celtowie obchodzili święto Belanosa, boga radości i życia (odpowiednika greckiego Apollina). Na ten dzień przypada również germańska noc Walpurgii. Izotopowe badanie popiołów wykazało, że pogańskie sanktuarium istniało tu od VIII wieku. Podobnie jako to na pobliskiej Siniewskiej, funkcjonowało ono jeszcze jakiś czas po osiedleniu się na Łysej Górze benedyktynów.

Widocznie jakieś dawne moce Dobrzeszowskiej musiały dotrwać do naszych czasów i teraz mylą ścieżki wędrowcom. Jakże, bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że zgubiwszy szlak na łatwym wydawało się odcinku, do cna zaplątaliśmy się w leśnej gęstwinie. Wycieczka podzieliła się na dwie grupy i w żaden sposób nie mogła zejść się z powrotem. Na nic zdało się nawoływanie gwizdkami, ustalanie położenia za pośrednictwem komórek.

W końcu przez telefon uzgodniliśmy, że każda grupa zrobi swoje ognisko, a spotkamy się na łące koło Białej Gliny. Stamtąd, już razem doszliśmy do Kużniak. W XVIII wieku w Kuźniakach funkcjonowała duża huta, zatrudniająca 70 osób i wytapiająca 1000 ton żelaza rocznie. Do naszych czasów zachowały się fragmenty wielkiego pieca. Hutniczą maszynerię napędzała płynąca tuż obok Łośna. Rzeczka bardziej znana jest pod inną nazwą - Wierna Rzeka. To właśnie Łośna stała się pierwowzorem tytułowego opowiadania Żeromskiego.

W Kuźnikach wreszcie udało się nam uhonorować, kolegę Karola, weterana turystycznych szlaków, należnymi mu z tego tytułu odznakami. Karol ma taki zwyczaj, że w momencie, kiedy opuszczamy autobus, aby wyruszyć na szlak, on nam znika i wędruje swoimi ścieżkami. Widzimy go znowu, gdy pojawia się tuż przed odjazdem autokaru. Wręczanie medali w trakcie jazdy wydaje się mało eleganckie. Jako, że się mu tych turystycznych odznaczeń nieco nazbierało, tym razem postanowiliśmy na niego cierpliwie poczekać i należycie dopełnić należnych honorów.
Potem jeszcze tylko wspólna fotografia…

…i wracamy do domu.

Kiedy dojeżdżaliśmy do Opatowa niebo ciemnieje i dają się słyszeć pomruki burzy.
Pierwszej tej wiosny.

W PIEKLE BYŁO NAJCHŁODNIEJ

Z dwudniowego wypadu w okolice Chęcin z całą pewnością zapamiętamy łany maków i chabrów, oraz zmaganie się z ponad 30-stopniowym upałem i niewyobrażalnymi chmarami komarów. Te ostatnie jak nas opadły koło jaskini „Raj”, tak nie odpuściły aż do końca wycieczki. Nie pomagały maści, kremy, spraye. Prawdziwe komarze piekło rozpętało się, kiedy wąską zakrzaczoną ścieżką podchodziliśmy na Zelejową. Ostre uskoki, podejścia, skalne szczeliny maksymalnie zwalniały tempo marszu, a od krwiopijców dosłownie było ciemno, że strach otworzyć usta, aby nie nałykać się komarzego tałatajstwa. Na Zelejową prowadzi wąska grań, spadająca w dół kilkudziesięciometrową, prawie pionową ścianą. Ścieżka usiana jest zdradliwymi szczelinami, zalegającymi na ścieżce zwietrzałymi głazami. Dodatkowe utrudnienie sprawiają gęste zarośla tarniny, głogu, berberysu, których kolce zaczepiają się o ubrania.
Zelejowską można przejść w sposób „klasyczny”

Można to było zrobić w bardziej ostrożny sposób

…lub wespół-zespół

Jednak widocznie Zelejowa nie w pełni zaspokoiła alpinistyczne ambicje naszego kolegi Kazimierza. Kiedy wszyscy odpoczywali po trudach wspinaczki, podziwiali roztaczająca się przed nami panoramę, on wykorzystując ledwo widoczne wgłębienia w skale, zaczął błyskawicznie wspinać się po pionowej ścianie.

Zelejowa słynie z pięknego marmuru tzw. zelejowskiej różanki. Swą wyjątkową urodę marmur ten zawdzięcza kalcytowym żyłom o różnym zabarwieniu – kremowym, białozielonkawym, wiśniowym. Oprócz tego tak cenionego marmuru, w przeszłości na Zelejowej wydobywano również rudę ołowiu drążąc sieć sztolni. Jedno z takich wyrobisk, zwane Kalcytową Szparą ma 20 metrów długości. Dostać się do niej można spuszczając po linie pionowym kominem.

Po zejściu z Zelejowej, do Chęcin mieliśmy ledwie tylko parę kilometrów – zza łanów wszechobecnych tutaj maków i chabrów już były widoczne charakterystyczne zamkowe wieże.

Schronisko z orzeźwiającym prysznicem wydawało się w zasięgu ręki.

Nie dając się tym skusić, kilkanaście osób, najbardziej odpornych na skwar i komary, postanawia nadłożyć drogi do jaskini Piekło. Kiedy maszerowaliśmy polną drogą – słońce maksymalnie prażyło, powiewał wiatr. Wydawałoby się, że w takich warunkach, komary muszą zniknąć. Ale gdzie tam. Ciągnęły za nami chmarą, a gdy weszliśmy do lasu rzuciły się na nas niczym wygłodniałe wampiry.

Przez kilka wieków Góra Żakowa była miejscem poszukiwania rud srebra i ołowiu. Piekło jest właśnie pozostałością po górniczym wyrobisku. Ściany jaskini mają charakterystyczne kalcytowe zabarwienie, w pełnej gamie ciepłych kolorów. Jaskinia ma około 50 metrów długości (z tego przynajmniej 20 jest dość łatwo dostępne). W zakamarkach jaskini żyje kilka gatunków nietoperzy (nocek duży, mopek, mroczek późny). Za sprawą wylatujących o zmroku nietoperzy, okoliczni mieszkańcy, którym owe uskrzydlone zwierzątka kojarzyły się z diabłami, nazwali jaskinię Piekło. O ile wnętrze jaskini nie stwarza większych zagrożeń, to przy podchodzeniu do niej należy zachować wyjątkową ostrożność. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do jaskini pełno jest głębokich rozpadlin, a wapienne kamienie po deszczu stają się wyjątkowo zdradliwie śliskie.

Przez dłuższy czas odpoczywamy w chłodzie jaskini, uwolnieni od skwaru panującego na zewnątrz, a przede wszystkim od komarów. Wspominamy naszą bytność w Piekle rok wcześniej. Część z nas brała wtedy udział w nocnym rajdzie z Piekoszowa do Chęcin. Koło północy rozpętała się ulewa z piorunami. Postanowiliśmy przeczekać ją właśnie w Piekle. Ale przekorny los sprawił, że dopiero, kiedy opuszczaliśmy jaskinię zaczęło się oberwanie chmury. Deszcz lał się wiadrami, a tu trzeba było wspinać się po oślizgłych głazach. Do dzisiaj zastanawiamy się, jakim cudem, w ciemnościach, ulewnym deszczu wydostaliśmy się wówczas z Piekła.

Teraz jednak był słoneczny dzień, jaskinia orzeźwiała przyjemnym chłodem. Pojawił się nawet nieśmiały pomysł, czy aby tu, a nie w schronisku, spędzić noc. Nietoperze przecież nas nie pożrą. Ostatecznie jednak z ciężkim sercem opuszczamy zimniutkie Piekło i popędzani przez komary idziemy do Chęcin.

Wieczorem, kiedy regenerowaliśmy siły po całodniowej wędrówce w tropikalnym skwarze, z Sandomierza nadeszły hiobowe wieści – nad miastem przeszła burza połączona z oberwaniem chmury i gradem wielkości pingpongowych piłek, który wybijał szyby w oknach, wginał karoserie samochodów.

Następnego dnia do przejścia mamy trasę Miedzianka - Grząby Bolmińskie - Grzywy Korzeckowskie – Korzecko - Chęciny. W sumie około 18 kilometrów. Na szczęście nie było już tak skwarnie, a tu i ówdzie na niebie pojawiły się obłoczki. Tyle, że ta zmiana pogody - może i zwiastun deszczu - jeszcze bardziej rozwścieczyły komary. Nie pomagały swetry, centymetrowe warstwy kremów.

Miedzianka to góra, w której już w XV wieku drążono tunele w poszukiwaniu bogatych pokładów rudy miedzi. Za panowania Zygmunta III Wazy, żupnik chęciński sporządził pierwszy w Polsce kodeks górniczy. W XVIII wieku Miedziankę penetrowali węgierscy i niemieccy górnicy. Również Staszic zlecił zbadanie zasobów Miedzianki. Plany stworzenia w Miedziance kopalni zniweczyły napoleońskie wojny. Do penetrowania Miedzianki powrócono dopiero w 100 lat później, kiedy przy pozyskiwaniu miedzi górnicy zaczęli posługiwać się metodą elektrolityczną. Z chwilą wybuchu I wojny światowej Miedziankę przejęli Austriacy i zaczęli tam prowadzić gospodarkę rabunkową, doprowadzając złoża do kompletnej ruiny. Ostatnie próby eksploracji Miedzianki zostały podjęte po II wojnę światowej. Ale, złoża uznano za nieekonomiczne i zaniechano poszukiwań. Za to niedoszła kopalnia „Miedzianka”, wraz pobliskim Zajączkowem posłużyły jako plenery w czasie kręcenia „Tajemnicy starego szybu”, filmu na motywach „Księgi Urwisów” Edwarda Niziurskiego.

Pozostałością po górniczych poszukiwaniach na Miedziance są 4 kilometry podziemnych korytarzy, 10 jaskiń (Hematytowa, Psia, Nowa, Sztolnia Teresy).

Ze szczytu Miedzianki roztacza się wspaniała panorama na Góry Świętokrzyskie – od Pasma Łysogórskiego po Pasmo Oblęgorskie.

Wędrując Bolmińskimi Grząbami cieszymy się sielskim krajobrazem, którego dominującym elementem są chabry i maki.

Miedzianka i Grząby Bolmińskie na krótko uwolniły nas od komarów. Ale kiedy tylko weszliśmy w las Grzyw Korzeckowskich te znowu nas dopadły.

Tak jak tego mogliśmy się spodziewać, w największym gąszczu, skończyło się oznakowanie szlaku. Jak w takich przypadkach rozbiegamy się po lesie w poszukiwaniu oznakowania szlaku. Na szczęście korzeckowski las nie jest aż tak przepastny i wydostawszy się na jego skraj, w oddali widzimy wieże chęcińskiego zamku. Na szosie pomiędzy Korzeckiem, stopniowo dołączają to dwie, to trzy osoby i na chęcińskie Podzamcze wkraczamy już wszyscy razem. Jeszcze tylko „zdobywamy” górę Zamkową i mamy na swoim koncie 24 szczyty Korony Gór Świętokrzyskich.

Do kompletu brakuje nam już tylko 4 szczyty.

Tekst i foto Andrzej Kozicki