ZAPISKI WĘDROWNE
CZYLI
NASZA ŚWIĘTOKRZYSKA KORONA
cz. II 2009

V. 18.01: Łagów – Kiełki – Zamczysko – Widełka (34 osoby)
VI 2. 02: Daleszyce – Stołowa – Widełki – Ociesęki -Igliczna - Jaźwina – Ociesęki (23 osoby+pies)
VII. 11.10: Bodzentyn – Bukowa Góra – Klonów // rezerwat Barcza (33 osoby)
VIII. 25.10: Daleszyce – Brzechów - Sikorza – Niestachów - Otrocz – Zalasna – Mójcza (43 osoby)
IX. 9.11: Bukówka(Kielce) - Telegraf – G. Hałasa – Pierścienica – Biesak - Słowik
(26 osób)
X.28/29.11: Michniów –Zalew Kamionka (Suchedniów) – gajówka „Opal” – Burzący Stok –Kamień Michniowski - Wzdół Rządowy // Sierakowice – Góra Sierakowska – Wykus Siekierno. (34 osoby)
XI. 13.12: Kadzielnia – Karczówka – Białogon – Patrol – Trupień – rezerwat Biesak – Białogon (35 osób)

W GOŚCINIE U MADEJA, DZIKI I KURHANY

Gdyby podczas naszych eskapad mierzyć stopień stężenia adrenaliny, to niewątpliwie dwa rajdy ze stycznia i lutego 2009 mieściłyby się w najwyższych stanach emocji. W trakcie pokonywania szlaku Łagów – Kiełki – Zamczysko, Marka Juszczyka (na co dzień konserwatora zabytków) zaintrygowały charakterystyczne kamienne kopczyki. Gdy w parę dni później pojawił się tam z archeologiem, ten potwierdził, że mogą to być kurhany. Rzecz o tyle ciekawa, że nikt się tu obecności kurhanów nie spodziewał. Wychodzi na to, że nasza eskapada przyczyniła się do ważnego archeologicznego odkrycia.

Na górze Zamczysko mieliśmy nadzieję zobaczenia ruin średniowiecznej wieży obronnej. Niestety nie pozostał po niej ślad, jeżeli nie liczyć rozrzuconych po wzniesieniu głazów, być może resztek po dawnych murach. Myszkowaliśmy za wejściem do lochu. Ale też bez powodzenia

Ostatnim punktem programu tej wycieczki był wąwóz Gdule i Jaskinia Zbójecka w Łagowie. Kiedyś jaskinia była o wiele rozleglejsza. Jednak czarny wapień dewoński, z którego zbudowana jest Zbójecka łatwo ulega erozji, co doprowadziło to zawalnie się znacznej części jaskini. Do naszych czasów zachowały się korytarze, groty, o łącznej długości około 160 metrów. Łagowską jaskinię miał jakoby zamieszkiwać Madej, mityczny zbój. Natomiast jak najbardziej realni byli w średniowieczu łotrzykowie, którzy mając kryjówki w pieczarach wąwozu Dule napadali i grabili przejeżdżających pobliskim traktem podróżnych, kupców.

Dziś Jaskinia Zbójecka jest przedmiotem zainteresowania geologów, grotołazów, biologów.

Korytarzem Wstępnym dostajemy się do Dużej Sali. Na podświetlonym latarkami suficie rozbłyskują mikronacieki, sprawiając wrażenie, że nad głowami mamy rozgwieżdżone niebo. Na jednej ze ścian dopatrujemy się głowy słonia

Ale są i bardziej intrygujące wytwory – ściekająca z sufitu woda, zamarzając utworzyła stalagmity i stalaktyty, nasuwające jednoznacznie erotyczne skojarzenia.

W dalszej części Jaskini podobno są jeszcze bardziej ciekawy miejsca do zwiedzenia – np. Jaskinia Naciekowa, Kominek Naciekowy.

W świetle latarki dostrzegamy w szczelinie pogrążonego w zimowym śnie nietoperza. Może to być np nocek rudy, lub podkowiec mały, bardzo rzadkie w Polsce nietoperze. W Zbójeckiej żyją również unikalne odmiany owadów bezskrzydłych i troglobionty. Te ostatnie zasiedlają podziemne zbiorniki wodne, regiony jaskiń o dużej wilgotności. Brak dostępu do światła spowodował zanik wzroku i pigmentu skóry. Za to mają one dobrze rozwinięty zmysł węchu i dotyku. W naszym regionie troglobionty występują jedynie w Jaskini Zbójeckiej.

Potem była wycieczka z lutego i jeszcze większe emocje. Ociesęcką wyprawę jeszcze do tej pory wspominamy z wypiekami na twarzy.

Niedziela była mocno śnieżna i mroźna – w sam raz na zdrowy spacer. Z Łagowa planowaliśmy dojechać leśną drogą do Widełek i stamtąd wyruszyć na szlak. Ale za daleko nie ujechaliśmy. Na pierwszym lekkim, ale mocno oblodzonym podjeździe, autobus zaczął się ślizgać. Próbowaliśmy go podepchać na szczyt wzniesienia. Tymczasem, ku naszemu przerażeniu autobus zaczął „jechać” do tyłu. W ostatniej chwili „pchaczom” udało się odskoczyć do rowu. Na nic się zdały rozpaczliwe wysiłki kierowcy usiłującego hamować, blokować koła skrętami kierownicy. Autokar nabierał rozpędu, coraz niebezpieczniej balansując nad krawędzią rowu. Gdyby się przewrócił, długo moglibyśmy w tej leśnej głuszy czekać na pomoc (komórki nie działały). Widocznie jednak tego dnia Opatrzność miała nad nami baczenie. Autobus zachybotał się i już go widzieliśmy w rowie… tymczasem w ostatnim momencie koła trafiły na zmrożoną muldę śniegu . Ku naszej uldze autokar zatrzymał się wisząc jednym kołem nad rowem.

- No to jesteśmy załatwieni – rzucił ktoś z rezygnacją.
Po krótkiej naradzie uznaliśmy, że jedynym sposobem wydostania się z pułapki, będzie „wymoszczenie” drogi gałęziami. Przez godzinę biegaliśmy po lesie zbierając gałęzie, którymi zasypaliśmy drogę.

Tym sposobem zasypaliśmy gałęziami 300-400 metrów drogi. Pomagamy autobusowi wyrwać się z pułapki.

Autobus ostrożnie, powolutku cofa do tyłu. Wreszcie oddychamy głębiej – dotacza się do przesieki, na której, może zawrócić. W tym momencie nadjeżdża zdezelowany rzęch, którego właściciel zaczyna wywrzaskiwać, że rozrzucone na drodze gałęzie niszczą podwozie jego pojazdu, grozić wezwaniem policji. Na wszelki wypadek uprzątamy gałęzie. Z powrotem jesteśmy w Łagowie, skąd ruszamy na trasę. Kilkunastokilometrowy marsz tonącym w śniegu lasem skutecznie koi nasze nadszarpnięte nerwy.

Chwila wytchnienia przy ognisku…

…..i już prawie o zmroku „trochę polem, trochę lasem” ….

….maszerujemy do autokaru.

Ale jak się okazało to nie był koniec wrażeń. Kilka osób niespiesznie szło z tyłu, w pewnym oddaleniu od reszty wycieczki. Nagle w krzakach daje się słyszeć hurgot, posapywanie, trzask łamanych gałęzi. Zamieramy. Parę kroków przed nami ścieżkę przebiega wataha dzików. Jeszcze dobrze nie ochłonęliśmy, a w zaroślach znowu tupot. Dziki?....Ale nie… Z krzaków wypada myśliwy z gotową do strzału dubeltówką. Jednak wszystko dobrze się skończyło – dziki nas nie zaatakowały, myśliwy z rozpędu nie wypalił w naszym kierunku. Do autokaru docieramy już w kompletnych ciemnościach. A tu jeszcze w programie została zaliczana do Korony Jaźwina. Pędzimy, więc polem, polną drogą, potykając się o zmrożone grudy, chabazie. Wreszcie wbiegamy na jakieś wzniesienie, które okazuje się szczytem Jaźwiny. Trafiały się już nam oryginalniejsze górki. Cóż regulamin Korony wymaga zdobywania i takich szczytów.

CZY NA BUKOWEJ SĄ CZAROWNICE?

Po tych wszystkich zimowych perypetiach, wiosną i latem zrobiliśmy sobie przerwę. Na szlak wyruszyliśmy dopiero jesienią, zaczynając od okolic Bodzentyna i Klonowa. Bodzentyński zamek, dziś ruina, przed wiekami pełnił rolę reprezentacyjnej rezydencji krakowskich biskupów. Zamek oprócz zbytkownie urządzonych komnat, miał również ponure kazamaty, w których biskupi więzili heretyków. Jeden z kacerzy, który po wrzuceniu do lochu przez kilka dni nie dawano jeść, w końcu z głodu zaczął gryźć swoją kacerską księgę, za którą trafił do lochu biskupa Jakuba Zadzika, nieprzejednanego wroga arian, kalwinów. Ten na skargi, że więzień jęczy z głodu miał powiedzieć „niech żre księgi”

W trakcie zwiedzania ruin zaczął padać deszcz. Ciężkie, deszczowe chmury sunęły tuż nad ziemią. Przebijając się warstwę chmur (to jedyne w swoim rodzaju uczucie – maszerować sobie wśród chmur, czując je na twarzy), oślizgłą od mokrych liści ścieżką, wspinamy się na Bukową Górę.
Wreszcie szczyt Bukowej zwieńczony wielkimi ostańcami.

Tuż obok stoi kapliczka pamiętająca czasy napoleońskie.

Tajemniczości nastroju dopełnia otaczający to miejsce, tonący we mgle – a może w chmurach - bukowy las, który żałośnie pojękuje pod naporem wiatru.
Jeszcze tylko czarownicy na miotle brakuje – rzuca ktoś żartobliwie.
Uważniej ślepimy w zamglony las. Ale żadnej czarownicy się nie dopatrujemy.

Mocno już późnym popołudniem postanawiamy jeszcze dotrzeć do jeziorka po dawnym kamieniołomie, w rezerwacie Barcza. Z mapy wynika, że jeziorko jest „gdzieś tam” w lesie. Wyznaczamy przypuszczalny azymut i w coraz szybciej zapadającym zmroku przedzieramy się przez gęsty las (jak przy tym nikt się nie zawieruszył?). Brniemy przez jakąś podmokłą polankę, aby za chwilę stanąć nad stromizną tak ostrą, że inaczej jak na czworakach nie da się z niej zejść.

Ale zapaleni grzybiarze, nawet w takiej sytuacji nie tracą czujności

I wreszcie stajemy nad jeziorkiem. Aż oczy bolą od patrzenia – jest tak pięknie

Zafascynowani tym widokiem, ani spostrzegamy, że zaczyna zapadać noc. Do autobusu wracamy, niemalże macając drogę w ciemnościach.

NAD LUBRZANKĄ I WARKOCZEM

Z wycieczki (wśród uczestników mieliśmy gości z Krakowa i tarnobrzeskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego) na Pasmo Brzechowskie w pamięci zostaną przede wszystkim Warkocz i Lubrzanka, dwa urokliwe świętokrzyskie potoki. Strumyki niby niepozorne, ale przeprawa przez nie dostarczyła nieco emocji. Na Warkoczu jako mostek służył przerzucony przez wodę pień.

A na Lubrzance były to przerzucone przez rzekę dwa betonowe słupy

Może ślisko i chybotliwie…

…ale szczęśliwie obyło się bez przymusowej kąpieli.

Tym razem górki, które mieliśmy do zaliczenia – Sikorza i Otrocz – należały do tych, co to przejdziesz szczyt i nawet tego możesz nie zauważyć. I po raz kolejny przekonaliśmy się, że oznakowanie niektórych świętokrzyskich szlaków, bardziej kwalifikuje je do biegów na orientację, niż do tradycyjnej turystyki. Za Niestachowem weszliśmy w lasku i szlak skończył się jak nożem uciął. Rozbiegliśmy się po zagajniku w poszukiwaniu szlaku. Choć jak widać niektórych bardziej emocjonowało poszukiwanie maślaków.

W miarę jak zbliżaliśmy się do Lubrzanki błoto na szlaku stawało się coraz większe. Mając dość babrania się w nim, schodzimy ze ścieżki i zaroślami przebijamy się do rzeki. Po tych wszystkich perypetiach należało się nam ognisko. I to, jakie? Z gitarą, organkami!

Potem jeszcze krótki marsz do Mójczy i ósma Korona za nami.
W drodze co zapobiegliwsi rwą tarninę, głóg.

Będzie z nich nalewka idealna na chłodniejsze dni.

W MATECZNIKU HUBALA I PONUREGO

Zaczynała się pora roku z tych, co to już nie jest jesień, a jeszcze nie zima, czyli czas pluch, mgieł, mżawek i dokuczliwych deszczowisk ze śnieżną krupą. W taki czas ludzie siedzą w domach, grzejąc się gorąca herbatą, a jak wieści turystyczna pieśń „w górach nie ma już nikogo”.
Ale nam ani w głowie schodzić ze szlaku.
W dzień mglisty, tak nasączony wilgocią, że aż ociekał nią las i powietrze, wybraliśmy się na kielecki Telegraf. Z jego szczytu mieliśmy podziwiać panoramę Kielc. Ale mgła była tak gęsta, że mogliśmy zobaczyć, co najwyżej najbliższe wsporniki wyciągu narciarskiego. I tak przez cały dzień – na przemian mgła i mżawka. Zalegające las opadłe liście, nasączone wodą jak gąbka, wyślizgiwały się spod butów. Trzeba było, więc zachować szczególną ostrożność przy trawersowaniu nawet najmniejszego wzniesienia. Ale przecież było pięknie – choćby, dlatego, że mogliśmy się przekonać jak pachnie las późnojesienną wilgocią.

Podczas następnej, dwudniowej wyprawy, do Sieradowskiego Park Krajobrazowego pogoda była równie zgniła, o ile jeszcze nie gorsza. Przez dwa dni nabrodziliśmy się, nataplaliśmy w błocku niczym babirusy, jak chyba na żadnej innej Koronie. Jednak błoto to nie najgorsze, co może przytrafić się turyście w drodze na Wykus. Można się o tym przekonać zimą, kiedy w lesie leży śnieg po pas, nie widać ścieżek, a tylko gdzie niegdzie tropy jeleni. Klucząc pomiędzy zwalonymi pniami drzew zagubić się wtedy może nawet doświadczony turysta wyposażony w GPS. Nie bez przyczyny sieradowskie lasy na swoje siedziby obrali Hubal, Ponury.

Nam się w tym mateczniku „zawieruszył” szlak na Sierakowską Górę. Znowu było bieganie po lesie, przepatrywanie ścieżek i dróżek. Ale jakoś dzięki mapie i kompasowi wybrnęliśmy z tego leśnego labiryntu.

OPŁATEK NA PATROLU

Połowa grudnia, pogoda nieprzyjemnie zimna i wilgotna, a my ciągle na szlaku. Pewnie z przekory zafundowaliśmy sobie wycieczkę pod hasłem „tu gdzie kiedyś było ciepłe morze”, czyli na kielecką Kadzielnię. Nazwa Kadzielnia wzięła się od porastających stok aromatycznych ziół, których używano do kościelnych kadzideł. Dziś urokliwy amfiteatr, kiedyś kamieniołom, a przed 350 milionami laty było tu tropikalne morze. Stąd znajdowane w kadzielniańskim wapieniu skamieliny koralowców, trylobitów, ryb dwudysznych, ślimaków. Po tym jak morze ustąpiło żyły tu prehistoryczne nosorożce, niedźwiedzie, płazy, gryzonie. Woda drążąc wyjątkowo podatny na erozję wapień, „wyrzeźbiła” kilkanaście jaskiń. Najdłuższa z nich Kadzielniańska Szczelina ma około 140 m długości. Niecka Kadzielni nosi malowniczą nazwę Szmaragdowe Jezioro.

Z Kadzielni przenosimy się na Karczówkę, również pozostałości po prehistorycznym ciepłym morzu. W wychodniach skalnych na Karczówce znajdowane są skamieliny głowonogów, koralowców. Jedna z najpopularniejszych historii związanych z Karczówką, dotyczy, górnika Hilarego Mali, który w połowie XVII wieku, wykopał tu, trzy wielkie bryły galeny (rudy ołowiu). Jedna z nich posłużyła do wykonania figury świętej Barbary (135 cm wysokości), stojącej w kościele świętego Karola Boromeuszka na Karczówce. Ze szczytu Karczówki, która sama w sobie jest jednym z bardziej rozpoznawalnych punktów krajobrazu Kielc, roztacza się rozległa panorama na miasto, pasma Łysogórskie, Posłowickie i Dymińskie.

Białogon, to kolejna kielecka dzielnica, która podczas tego rajdu znalazła się na naszej trasie. O Białogonie można powiedzieć, że to przemysłowe serce Kielc. Już parę wieków temu funkcjonowały tu huty miedzi, ołowiu i srebra. Z inspiracji Staszica w Białogonie powstała mennica. W XIX wieku w Białogonie odlewano armaty. Z czasem odlewnia żeliwa przekształciła się w funkcjonującą do dziś fabrykę pomp „Białogon”.

Architektonicznym kontrapunktem dla przemysłowego obrazu tej części Kielc, jest wzniesiony, w okresie międzywojennym kościółek w witkiewiczowskim stylu.

Jako, że zaczyna mocniej zawiewać zimny wiatr ze śniegiem, dla rozgrzania się przyspieszamy kroku. Przekraczamy, Bobrzę i po kilkudziesięciu minutach marszu stajemy na Patrolu. W osłoniętym od wiatru miejscu robimy biwak z ogniskiem.

Tym razem jest biwak szczególny charakter - Za niecałe dwa tygodnie Boże Narodzenia. Z tej okazji łamiemy się opłatkiem , składamy sobie życzenia

Na jednym z drzew, pod którym biwakujemy, wisi krzyżyk. Kto go zawiesił w tym odludnym miejscu?

Taki symboliczny znak nadchodzących Świąt.

Tekst i foto Andrzej Kozicki